Kiedy babcia była mała I. Kiedy babcia była mała To sukienkę i fartuszek krótki miała. Małe nóżki, chude rączki i lubiła jeść cukierki oraz pączki. Ref: I co, i co, że babcia nam urosła, że lat ma trochę więcej niż ja i brat i siostra. I co, i co to ważne, że mam babcię, że bardzo kocham ją i śpiewać lubię z nią. II.
Babcia i dziadek to skarbnice wspaniałych historii z przeszłości. Rodzinne zjazdy, święta czy leniwe popołudnia to świetny czas, by wspominać i wypytywać seniorów rodu o to, jak to kiedyś było? A gdyby tak połączyć rodzinne opowieści z grą planszową i przy okazji świetnie się bawić w rodzinnym gronie? Gra dla całej rodziny Babciu, dziadku… Jak to wtedy było? to familijna gra dla całej rodziny stworzona przez Monikę Koprivovę, autorkę książek Opowiedz mi, babciu i Opowiedz mi, dziadku. Gra najlepiej sprawdza się w dużym gronie rodzinnym, gdy do stołu zasiadają dziadkowie, rodzice i dzieci, a nawet wujkowie i ciocie – zasady przewidują uczestnictwo nawet do dwunastu graczy. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by grać we dwójkę. Gra polega na opowiadaniu historii na wylosowany temat, zapamiętywaniu szczegółów, a następnie na odpowiadaniu na wylosowane pytania. Każda dobra odpowiedź to jeden punkt i jedno pole na planszy do przodu. Wygrywa ta osoba, która jako pierwsza odpowie na pięć pytań i dotrze do mety. Początki gry mogą być lekko onieśmielające. Co innego luźno wspominać stare dzieje, a co innego mieć świadomość, że trzeba opowiedzieć jakąś sensowną historię na zadany temat. U nas na początku seniorzy mieli lekką tremę i nie byli przekonani, czy sprostają zadaniu. Na szczęście szybko się okazało, że opowiadanie historii jest naprawdę proste i praktycznie niczym się nie różni od zwykłego wspominania. Na dodatek hasła na kartach pobudzają pamięć i obok dobrze znanych historii usłyszeliśmy też kilka nieznanych wspomnień. To wielki plus gry. Zauważyłam za to jeden duży minus – uzbieranie pięciu punktów i dotarcie do mety trwa naprawdę bardzo krótko! Nie przejmowaliśmy się więc końcem rozgrywki i graliśmy dalej. Co ciekawe, każda kolejna gra była równie ekscytująca, co pierwsza. Haseł opowieści jest na tyle dużo, że jeszcze nie zdarzyło się, by historie się powtarzały. Gracze mają możliwość wyboru haseł, a gdy żadne z nich nie pasuje, mogą wymienić karty na inne. W grze rywalizacja jest bardzo mocno ograniczona, a jeśli gracze się zgodzą można całkowicie pominąć zdobywanie punktów. Chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę, integrację, wspomnienia i zapamiętanie historii innych. Zawartość pudełka W pudełku znajdują się dwie talie kart – niebieskie karty historii oraz czerwone karty pytań. Talie są porządne, plastikowe, nie niszczą się tak szybko i są odporne nawet na działanie dzieci 🙂 Oprócz tego w pudełku znajdziemy dwanaście drewnianych (to ogromny plus), kolorowych pionków oraz dużą planszę z czterema torami po pięć pól i metą na środku. Tory są tylko cztery, dlatego przy większej ilości chętnych do zabawy gracze muszą dzielić się nimi i startować z tych samych pozycji, co jednak nie przeszkadza w grze (chyba, że ktoś zapomni koloru swojego pionka!). Szata graficzna gry jest naprawdę bardzo klimatyczna i od razu przywodzi na myśl lata młodości naszych rodziców. Retro obrazki są świetnie dopasowane i potrafią generować miłe wspomnienia. Choć gra pierwotnie ukazała się w Czechach, wydawca zadbał, by dostosować zdjęcia przedmiotów czy pieniędzy do polskich realiów. Na Jak to wtedy było po prostu przyjemnie się patrzy i jeszcze przyjemniej się gra. Zasady gry Jak to wtedy było? to gra o bardzo prostych zasadach. Podzielona jest na dwa etapy: etap opowiadania historii oraz etap odpowiadania na pytania. W pierwszym etapie gracze losują pięć kart z hasłami opowieści. W zależności od ilości graczy każdy zostawia sobie trzy (przy dwóch graczach), dwie (przy trzech do pięciu graczach) lub jedną kartę (od sześciu do dwunastu graczy). Na każdej karcie znajduje się obrazek z hasłem, do którego gracz musi odnieść swoją opowieść. Obrazek jest tylko podpowiedzią i opowieść nie musi się go tyczyć – liczy się przede wszystkim hasło. Gdy więc wylosujemy kartę z hasłem “samochód” i obrazkiem pomarańczowego malucha, to opowieść musi być wspomnieniem związanym z samochodem, a nie konkretnie pomarańczowym maluchem. Najważniejsze, by historie były prawdziwe i zawierały jak najwięcej szczegółów. Nie ma oficjalnego limitu czasu na jedną opowieść, jednak autorka zaleca, by jedna historia zajęła graczowi około dwie-trzy minuty. Po skończeniu historii inni gracze mogą zadawać dodatkowe pytania lub dopowiedzieć coś od siebie. Każdy gracz kładzie przed sobą wybrane karty opowieści obrazkami do góry, by każdy mógł łatwo sobie przypomnieć, o czym były poszczególne historie (w wersji trudniejszej gry można to pominąć i zdać się na własną pamięć). Drugi etap to odpowiedzi na wylosowane pytania. Gracz, który jako pierwszy opowiadał, bierze jedną kartę pytań i czyta na głos. Jeśli jest to tzw. “pytanie osobiste” gracz odpowiada samodzielnie. Musi wówczas podać do czyjego i którego opowiadania tyczy się odpowiedź (tu przydają się karty opowieści ułożone przy każdym graczu). Jeśli jest to “pytanie przechodnie” najpierw odpowiada gracz, który wylosował pytanie, a następnie przekazuje je kolejnemu graczowi, aż do wyczerpania odpowiedzi na pytania. Każda prawidłowa odpowiedź pozwala graczowi na przesunięcie pionka o jedno pole do przodu. Tak jak już wspomniałam, ta część rozgrywki dzieje się bardzo szybko. Wystarczy zaledwie pięć dobrych odpowiedzi, by wyłonić zwycięzcę. Zwłaszcza przy pytaniach przechodnich można szybko zdobywać dodatkowe punkty, co przekłada się na czas gry. Osobiście czułam nieco niedosyt po każdej rozgrywce, ale dla chcącego nic trudnego – można darować sobie skakanie po planszy i grać na punkty albo dla czystej przyjemności. Kilka uwag na koniec Jak to wtedy było? to gra naprawdę bardzo prosta, której zasady są przyswajalne zarówno dla małych dzieci (mniej więcej od 6 lat), jak i dla seniorów. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by grać w nią w różnych konfiguracjach – nie tylko z rodziną, ale i na przykład z przyjaciółmi podczas towarzyskiej imprezy. Można wymyślać własne zestawy pytań (niestety do gry nie dołączono pustych kart do zapisania własnych pytań) i modyfikować zasady. Mimo wszystko gra pozostaje bardzo prosta i wytrawni gracze, którzy szukają w grach “czegoś więcej” mogą się na dłuższą metę nią znudzić. Największą frajdę rozgrywka sprawia właśnie dzieciom. Niestety moja córka jest jeszcze za mała, by w pełni uczestniczyć w rozgrywce, choć bardzo chciała zagrać. Wymyśliliśmy więc alternatywne zasady gry, dostosowane do jej wieku. Gra polegała na tym, że w każdej turze losowaliśmy kartę opowieści i musieliśmy opowiedzieć wymyśloną historię na podstawie hasła lub obrazka. Każda opowieść była nagradzana punktem. Trzylatka była szczęśliwa i wspinała się na wyżyny wyobraźni, by zaskoczyć nas naprawdę niesamowitymi historiami. Jak widać da się z tej gry wyciągnąć więcej, niż jest w instrukcji. Bardzo żałuję, że nie mam już własnych babć i dziadków, którzy mogliby snuć wspaniałe historie o przeszłości. Zawsze bardzo lubiłam słuchać o ich dzieciństwie i młodości. Szkoda, że wiele z tych historii wywietrzało z mojej głowy i nie ma już nikogo, kto mógłby opowiedzieć je raz jeszcze. Tym bardziej uważam, że Jak to wtedy było? to świetny sposób na to, by najmłodsi wynieśli jak najwięcej z opowieści najstarszych i zachowali te wspomnienia dla własnych dzieci. Recenzja gry powstała dzięki współpracy z grupą Śląskich Blogerów Książkowych Tytuł: Babciu, dziadku … Jak to wtedy było? Producent: PharmDr, Monika Kaprivova ISBN: 8594185199977 Języki: polski Rok wydania: 2018 Format: Oprawa: Pudełko kartonowe [buybox-widget category=”book” ean=”8594185199977″]
Myślę, że ten scenariusz pomoże innym w zorganizowaniu Święta Babci i Dziadka. SCENARIUSZ MONTAŻU SŁOWNO – MUZYCZNEGO. Z OKAZJI DNIA BABCI I DZIADKA. Powitanie przybyłych gości. 1. Piosenka : „ Kiedy babcia była mała”: Kiedy babcia była mała. to sukienkę i fartuszek krótki miała. Małe nóżki, chude rączki.
Kinga Sabak – jedno opowiadaniePamiętaj o śmierciKilka dobrych lat temu się o tym grobie dowiedziałam. Babcia sama na wsi mieszkała, a emeryturę miała pewnie najniższą, bo w życiu tylko jako sprzątaczka w Borkach pracowała. Pojechałam z matką na wieś w którąś sobotę. Wakacje były, ogórki trzeba było zebrać. No i przy pożegnaniu jak zwykle babcia mi stówę do ręki wcisnęła. Masz, kup sobie tam jaką czekoladę. I po cichu, po kryjomu, w tajemnicy przed matką mi dała. Tak jakby sprawy pieniężne trzeba było ukrywać przed światem. Na początku, że nie, nie, babciu, nic mi nie dawaj, nie trzeba, ale ostatecznie wzięłam, bo od początku chciałam wziąć, tak jak każdy dzieciak, każdy student, a i niejeden dorosły i pracujący chce wziąć, gdy babcia daje. I ile razy by mi nie dawała, to za każdym razem mówiłam to samo: babciu, no co ty, naprawdę nie trzeba. I zawsze brałam. To już nie był czas czekolady i lodów, to był czas piwa, papierosów i przesiadywania nad Wisłą do rana. Cieszyłam się za każdym razem, jak stówę dostawałam, chociaż początkowo było mi trochę nieswojo, że za babcine chcę piwo i papierosy kupować. Starałam się nie za te kupować, tylko za inne, a za babcine coś innego, kartę miejską czy kawę z automatu na uczelni. Ale był taki jeden gorszy czas, że innych pieniędzy nie miałam. Odważyłam się i kupiłam za babcine raz, potem drugi. I poszło. Przyzwyczaiłam się, pieniądz to dnia, kiedy na ogórki z matką pojechałyśmy, dowiedziałam się, że babcia na grób zbiera. Mamo, powiedziałam, jak tylko wyjechałyśmy od babci z podwórka i zaczęłam tę stówę przekładać z kieszeni do portfela, a skąd babcia tak kasę ma, że mi ciągle daje? Nas ma przecież dwanaścioro, to i innym też pewnie daje, a emeryturę ma niską. Niską, niską, ale i jakie wydatki. Widzisz sama, że babcia nie ma potrzeb. Nawet na jedzenie nie wydaje, bo tylko te placki smaży. Jajka z podwórka ma, mleko bierze od Krystyny, aby mąka była. I przecież na każdy posiłek te placki, wkoło placki. To i dla wnuków starcza, i na grób zbiera. No tak, na grób. Ja też się dowiedziałam niedawno, pytam się jej, czy do Stoczka jedzie po pantofle, bo do kościoła w zniszczonych chodzi, a ona, że nie, że w starych będzie chodzić, bo na grób był stary i brzydki. Jak byłam mała, to się wstydziłam tego grobu. Że brzydki, stary, że wokół ludzie mają nowsze i ładniejsze. Najbardziej to się wstydziłam w Święto Zmarłych, jak całą rodziną się przy grobie stało, każdy stał przy swoim i wszyscy mieli lepszy od naszego. Wstydziłam się go prawie tak jak naszego białego poloneza, co nim ojciec jeździł, bo nie było pieniędzy na lepszy. Do szkoły już chodziłam w mieście, już się polonezami wtedy nie jeździło. Jak zawsze do miasta wjeżdżaliśmy, wracając ze wsi, to głowę spuszczałam nisko i kaptur zakładałam, żeby nikt ze znajomych mnie nie zobaczył w polonezie. A jak w szkole ktoś pytał, jaki samochód mam, bo wtedy często ktoś pytał o dom, o samochód, na markę butów patrzył, kto ma lepsze, to ja mówiłam, że nie wiem, że nie znam się na markach. Że samochód mam biały, niezbyt nowy, ale że nie interesują mnie samochody. A właśnie bardzo mnie interesowały i znałam każdy model i dokładnie wiedziałam, że mam najgorszy. I udawałam obojętność, a tak naprawdę to serce mi waliło, gdy temat schodził na samochody. Do dziś mi wstyd i lęk zostały, chociaż nie ma już ani poloneza, ani tego grobu powstał w osiemdziesiątym czwartym, więc był stary już jak byłam mała, a co dopiero później. Postawiony z taniego lastryko i z ziemi do kwiatków. Lastryka miało być jak najmniej, tyle co konieczne – rama, krzyż i płyta z nazwiskiem dziadka, że zmarł śmiercią tragiczną i że Jezu, ufam tobie. W środku ziemia, żeby można było na grobie kwiatki sadzić. Matka miała wtedy dwanaście lat. Wiele razy o dziadka pytałam, ale nie bardzo chciała mówić. Wiedziałam tylko, że pić lubił. Podobno wtedy każdy na wsi pił, a jak ktoś nie pił, to się mówiło, że najlepszy chłop we wsi i ze świecą takiego szukać. A jak baba któraś narzekała na męża, co nie pił, to inne we wsi mówiły: bój się Boga, nie pije, nie bije cię, to przecież złoto, a nie chłop. Dziadek nie był najlepszym chłopem we wsi, bo pił i podobno przez to picie do grobu poszedł. Raz się matka zapomniała i jak w burzę wracałyśmy do domu ze wsi, gdy już byłam dorosła, to powiedziała, że o, taka pogoda była jak dziadek z domu wyszedł ostatni raz i nie wrócił. Stanął pod drzewem, żeby deszcz największy przeczekać i go piorun trafił. To wtedy babcia sama została na wsi z gospodarstwem i czwórką dzieci, trzema synami i jedną córką, moją matką. Matka często wspomina, że gotowała wtedy gar kartofli czy kaszy i że się jadło te kartofle czy tę kaszę przez cały dzień, bo nic innego nie było. A potem jeszcze do tego grobu, już w latach dwutysięcznych, Marek dołączył, jej brat najmłodszy, syn babci. Marek też na wsi mieszkał, dużo pił i zabił się na motorze na ostatnim zakręcie przy domu. Babcia od tamtej pory mało się śmieje i na kilka lat zrezygnowała z telewizji. Ale teraz już ogląda – wiadomości na jedynce, powtórki M jak miłość i meksykańskie telenowele, gdzie każdy ma pomarańczową twarz, miłosne uniesienia i wielki dom. Po tym oglądaniu częściej mi mówi, że wyglądam na zmęczoną i pyta, kiedy z jakąś sympatią przyjadę, bo to już przed Markiem umarł jeszcze Sławek, co też był bratem mojej matki i synem mojej babci, tyle że trafił do innego grobu. Sławek też nie był najlepszym chłopem we wsi, ale jak zawału dostał na rowerze przy którejś z wiejskich drożyn, to na trzeźwo. Dokładnie pamiętam jego pogrzeb, jak trumna stała otwarta w dużym pokoju wiejskiej chaty, tam gdzie się jadło zawsze ciasto przy stole na imieninach cioci i gdzie raz na samym środku świniaka dzielili przy całej rodzinie i mu flaki odpryskiwały spod siekiery na moją rękę i twarz. A najbardziej to z pogrzebu pamiętam właśnie Marka, jak stał pijany nad grobem brata i płakał najgłośniej ze wszystkich. Chudy stał, blady, w rozsuniętej kurtczynie i z gołą szyją, mimo że był środek grudnia. I Marka najbardziej kochałam, bo on jako jedyny z całej rodziny nie udawał, że życie jest do zniesienia. I widać po nim było, wtedy najbardziej, że życie nie jest do zniesienia. Nawet jak jego starą czerwoną hondą jeździliśmy po wsi z rozsuniętymi szybami i śpiewaliśmy Niech żyje wolność, wolność i swoboda, to wtedy też po nim było widać, że życie nie jest do zniesienia. Chociaż wtedy jakby trochę mniej. Jedyną radość mu sprawiały gołębie, hodował je w szopie na podwórku przez wiele lat. Nie żona, nie dzieci, tylko gołębie. I alkohol, który raczej mu radości nie sprawiał, ale który go trzymał przy życiu, a ostatecznie go zabił. Do dziś krzyż przy drodze stoi, a babcia za każdym razem jak przejeżdżamy, to każe się zatrzymać, żeby pacierz zmówić i znicz z czerwonym sercem Markowi informacji o nowym grobie do momentu jego powstania minęło ponad osiem lat. Wiele razy mówiłam: babciu, my ci pomożemy z tym grobem, zrobimy zbiórkę w rodzinie i szybciej będzie. Mamo, my ci pomożemy z tym grobem, mówiła moja matka. Ale babcia nie chciała pomocy, chciała sama, jakby to był tylko jej obowiązek, jej sprawa i nikt nie powinien się w to mieszać. I jeszcze wiele razy potem mi wciskała stówę. W tym czasie już lżej mi przychodziła rezygnacja z pieniędzy od babci, kilka razy nie wzięłam, mimo że nalegała i wciskała mi do kieszeni na siłę. Innym razem wcale nie dawała i przez dłuższy czas jakby zaciskała pasa. Rezygnowała nawet z większych zakupów i nie chciała, żeby jej przywozić cukierki na wagę. Potem znowu wyjmowała stówy i do Stoczka jeździła po garsonki, jakby zapominając o grobie. My dobrze wiedziałyśmy, że zbiera, widziała nasze spojrzenia pytające, czy na pewno do Stoczka chce jechać. Mówiła wtedy, że też jej się coś od życia należy, że dopóki żyje, to małe przyjemności ma prawo sobie robić, że o żywych też trzeba dbać, nie tylko o umarłych. A po chwili jakby pokory nabierała, znowu zbierała na grób i żałowała, że wydała na garsonki. Wiele razy zrezygnowana chodziła, nie chciało jej się gadać, uprzykrzyło jej się nieraz to zbieranie, nie wierzyła w grób. Rozżalona była, smutna, bezradna, nie interesowało ją nawet, jak mi się w mieście żyje. A potem było jesieni zaczął przyjeżdżać duży dostawczy samochód. Zatrzymywał się na środku podwórka przy starej oborze, wysiadał kierowca i wyładowywał z niego kartony z czosnkiem, solidne białe linki i gumki do obwiązywania. Nie pukał nawet do babcinych drzwi, tylko zostawiał to wszystko przy wejściu do obory i odjeżdżał. Babcia była wyczulona na każdy dźwięk samochodu, wiedziała, kiedy czosnek przyjechał. Zakładała wtedy wełniany serdak i ocieplane gumowce do kur, szła do obory i plotła z czosnku warkocze. Na początku przywozili kilka kartonów, a potem coraz więcej i więcej. Wstawała po szóstej każdego dnia, od poniedziałku do soboty, jadła śniadanie, słuchała mszy o siódmej i szła. Przez pierwsze dni wracała w porze obiadowej i smażyła sobie placki, herbatę ze dwa razy dziennie przychodziła robić i łapała w biegu kawałek chleba z pomidorem. A potem przestała przychodzić. Wychodziła rano i po zmroku wracała zmordowana. Rzadko wtedy u niej bywałam, bo miałam swoje życie i swoje sprawy, ale jak już przyjechałam, to zawsze tylko ten czosnek. Babciu, a na grzybach byłaś? Podobno dużo grzybów w naszych lasach, ciepło jest, wilgotno. Czosnek przecież robię. Dziwiłam się, że dwa kroki od lasu mieszka, a ani razu na grzybach nie była, bo czosnek. A nie znudził ci się jeszcze ten czosnek? Dzień w dzień czosnek robisz. A różnie bywa. Czasem już mam dość tego zaplatania, czasem już mi się nie chce. A z drugiej strony jakby czosnku nie było, to co bym miała robić? Przyzwyczaił się człowiek. Jeden tydzień nie przywieźli, to całkiem nie wiedziałam, co mam ze sobą robić, gdzie się podziać. Czasem tylko nerwy, bo nie wiadomo, czy zdążę, czy się wyrobię z robotą, jak dużo przywiozą, a zaraz potem zabierają i oczekują, że gotowe. A nie powiem, że nie zrobiłam, bo pomyślą, że jestem leniwa baba, że chciałam czosnek, a nie robię. Jeszcze by mi zabrali i co? Dobrze, że jest czosnek. Pieniądz człowiek zarobi i wie, co zrobić ze sobą, wie, po co wstaje. Daj Boże, żeby ten czosnek jak najdłużej tylko o czosnku się wtedy rozmawiało. Ogórków i kartofli już babcia nie sadziła. Nie było kiszonej kapusty, chociaż zawsze była, nie było dżemów truskawkowych babcinej roboty i nie było grzybów suszonych na wigilię. Nic. Nawet ogródek zaniedbała, chociaż zawsze sadziła kwiatki i potem mnie oprowadzała wokół domu, że tu róża rośnie, tu hortensja, a tu mi się otrzynóżka przyjęła od Krystyny. Pochłonął ją czosnek. Nie musiała już myśleć, co nowego zrobić we wsi, na podwórku, z ludźmi, jakie seriale obejrzeć, żeby dzień wreszcie przyszła trzecia zima z czosnkiem. Pojechałam raz na wieś, żeby babcię na cmentarz zawieźć, bo deszcz padał i żeby na piechotę nie szła. Stałyśmy nad grobem w milczeniu i babcia nagle mówi, że no, dawno na cmentarzu nie byłam, nie chciałam sobie nerwów psuć tym starym grobem. Ale już niedługo, dziecko, za parę miesięcy grób sobie te słowa w maju, jak matka zadzwoniła i powiedziała, że w sobotę z babcią do Latowicza jadą się o grób rozeznać. Babcia wymarzony wybrała, taki jak chciała, i dodatki – napis nowy na płycie, ozdoby, zdjęcia zmarłych weselsze niż były. Zeszło mi się dłużej w mieście, więc tylko relacje od matki dostawałam, że grób zamówiony, że zapłacony, że więcej kosztował, niż miał kosztować, że babcia w milczeniu płaciła. Co taki drogi ten grób, miał dziesięć kosztować, zdziwiłam się, ale podobno ceny w górę poszły, a i babcia nie oszczędzała, bo wymarzony miał być. Podobno jak grób już wymienili i go zobaczyła na miejscu starego, to padła na kolana, patrzyła w niebo i długo płakała ze szczęścia, dziękując ja w lipcu dopiero dotarłam na wieś i pojechałam na cmentarz, żeby grób zobaczyć. Stałam, kręciłam się, długo nic nie mówiłam. Babcia stała obok. Udawałam, że się modlę dłuższą modlitwą, nawet coś z palcami robiłam, żeby pomyślała, że może koronkę albo dziesiątkę różańca odmawiam. Minę miałam skupioną, ale wiedziałam, że w końcu zapyta. Grób był ciemny, granitowy, świecący. Na płycie złote napisy z nazwiskami, że Bóg tak chciał, że na zawsze w naszych sercach. Do tego krzyż wysoki z wyrzeźbioną koroną cierniową, obok Maryja, Jezu, ufam Tobie i białe wykończenie w formie warkocza z kwiatów różanych. Nowy grób stał.
Tak znam je. To przecież jest Ojcze nasz! – wykrzyknął z dumą Filipek. – Tak, wnuczku. Chrystus nauczył swoich uczniów modlitwy Ojcze nasz. – A, to dlatego nazywa się ją Modlitwą Pańską. – No właśnie. To w niej zwracamy się do Boga i nazywamy Go naszym Ojcem, który mieszka w niebie. Jest to modlitwa prośby.Pomimo młodego wieku była bardzo świadoma niebezpieczeństw, które na nią czyhały. Babcia Asiuni miała na imię Tosia. Zaopiekowała się cała gromadką wnuków. Była bardzo zaradna, potrafiła wyczarować coś z niczego, zawsze służyła dobrą radą. Była skrobną kobietą, dbała o swoje wnuki, chociaż twierdziła, że to one E7lG.